sobota, 27 października 2018

Szacun


Niezły przypał - śmieje się profesor. Pani spojrzy jak lokalsi gromadzą się pod oknami kawiarni, chcąc rzucić okiem na moje wegańskie latte - dodaje. Podążam wzrokiem i widzę jak jakaś gruba baba, z nosem w swoim złotym Iphon 8 przewraca się o swoją torebkę i upada wprost w kałużę. Ale przypał - powtarza profesor. Otaczająca nas siermiężność jest jednocześnie swojska i obca, pozbawiona transcendencji, przesycona smogiem i beznadziejnością. Jakieś małe dziecko dłubie w nosie figurką plastikowego chomika. Ciemne postacie złowrogo charczą przy barze. Specjalnie wybrałam to miejsce na rozmowę o nowej książce Jowity Barłóg "Samotność w promocji". Zamawiamy pół litra, śledzie i wiadro kiszonych ogórków, które przynosi nam umorusane bosonogie pięcioletnie dziecko właścicielki, ubrane tylko w markową koszulkę i dżinsy typu boyfriend.


(profesor zapala beznikotynowego papierosa) Powiem tak. Trzeba wejść w tą książkę całym sobą. Zaczerpnąć tego nieświeżego zgniłego powietrza którym oddychamy. Zaprzyjaźnić się z dresiarzem podejrzanej konduity. Gdy jej bohater mówi "w chuj z tym", my wiemy że ten niemy sprzeciw przeciwko chorobom cywilizacyjnym które go drążą, znajdzie wyraz w kolejnej nawijce, w której da wyraz gorzkiej prawdzie o nas samych. I my tę prawdę kupimy, my powiemy "jestem na tak".

Główny bohater tej książki, Adrian, nie stroni od kieliszka, zdarza mu się przekląć czy przejść na czerwonym świetle. A jednocześnie coś tam mu świta, że jest częścią większej całości, większego metafizycznego planu, umie czasem zapatrzeć się na rozgwieżdżone niebo. To jest taki człowiek uniwersalny z którym możemy się zidentyfikować, bohater naszych czasów. 

Jego narzeczona, Patrycja, z kolei wszystko chciałaby mieć dizajnerskie i nie dostrzega ironii. A ironia w tej książce czai się na każdym kroku. "Samotność w promocji" jest w istocie wielogłosowym rapowanym pamfletem na nasz świat w którym nawet sens życia został skomercjalizowany i opatrzony etykietą "na sprzedaż". W pogoni za namiastką bliskości, odarci ze złudzeń, samotni, uwięzieni we wszechświatach prostopadłych, nie mamy szans na autentyczne spotkanie. 

W świecie szarej rzeczywistości przesyconej komercją erozja więzów międzyludzkich dzieje się na naszych oczach i to się na bieżąco odbija w języku jakim mówimy, jakim mówię ja, jakim mówi pani, pan, pani dziecko, koledzy pani dziecka i sprzedawczyni w spożywczaku. To są te zjawiska o których mówię.

Patrzę jak profesor naprędce rzeźbi w bitej śmietanie kilka najważniejszych postaci popkultury. Z odmętów laktozy wyłania się Batman, Superman i bohaterowie serialu "Przyjaciele". Jeden ruch łyżeczką i amorficzna masa przyjmuje kształt Papy Smerfa. Choć na usta cisną mi się różne niecenzuralne słowa zachwytu, kwituję ten wybuch kreatywności szczerym "kurwa mać".

Jeśli wsłuchamy się w ten idiolekt idioty, to mamy szansę dostrzec jak główny bohater powoli przeprowadza coś w rodzaju dekonstrukcji swojej podmiotowości. To nie jest tylko zwykłe grzebanie w uchu. Ważne jest, co on z tego ucha wyciąga, jakie artefakty współczesności wydobywa na światło dzienne. Jeśli ktoś za 500 milionów lat zbada szczątki naszej cywilizacji, znajdzie tylko puste skorupy człowieczej samotności, zmumifikowane opakowania po pizzy, aluminiowe śmieci, resztki telewizorów plazmowych. To jest genialna diagnoza wszystkiego co nas dręczy i ja tę diagnozę kupuję w ciemno. Wulgarne, prymitywne postacie, jak to u Barłóg, rozmawiające ze sobą szczekliwymi równoważnikami zdań, zanik uczuć niższych, lichota, dojmująca samotność i wszechobecne kompleksy to nasz wstydliwy gorzki portret własny, w którym przeglądamy się jak w lustrze.

Główny bohater pokątnie handluje pastylkami na gardło, próbuje jakoś wiązać koniec z drugim końcem. Jego dziunia, miss blokowisk, usilnie drąży temat ożenku, a tu kiszka, chłopak nie chce się hajtać. To jest fabuła, ale jej metakontekst jest głębszy. Autorka punktuje i ośmiesza nasze wstydliwe przywary, całą naszą drobnomieszczańskość, zew krwi, nieumiejętność parkowania, krzywe nogi, korporacyjny bełkot. Cała ta szydera jest częścią przemyślanej gry literackiej, bezlitośnie ukazującej stosunek Polaków do Polaków.

To nie jest wydelikacona wizja oderwanego od świata humanisty. To brutalne dzieło które, mówiąc kolokwialnie, leje nas w mordę swoją autentycznością, tylko po to by chwilę potem zaserwować nam sążnistego kopniaka w cztery litery i poprawić sztachetą przez łeb. Barłóg ma wyjątkowe ucho językowe i potrafi ten cały szlam wychwycić, okiełznać i ułożyć z niego zgrabną opowieść. Tłuste bity z samego jądra ciemności sprawią że nie tylko uchachamy się na maxa, ale też pojawi się autorefleksja, pojawiająca się gdy w praktyce poznajemy prawdę o sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Sądzisz coś o tym lub o tamtym? Uzewnętrznij się. (W pewnych granicach). (Czasem nie odpisuję, albo odpisuję po kilku latach. I takie tam) (Wiem że to nieadaptacyjne.)