***
Spóźniona wpada do kawiarni, w której umówiłyśmy się na wywiad. „Samochód mi nawalił” - tłumaczy się, bezradnie rozkładając ręce. Ubrana w szary płaszczyk do pół łydki wygląda zwyczajnie. Pyta czy może zapalić. „Odkąd przeprowadziliśmy się do domku za miastem, ciągle się spóźniam” „Te warszawskie korki” – śmieje się porozumiewawczo. Opowiada mi o dzieciństwie spędzonym na radomskim podwórku. „Tata robił najlepsze bezy pod słońcem. Mama zawsze odpytywała mnie z matematyki. W moje siódme urodziny tata jechał przez całe miasto, żeby kupić mi pluszowego misia. A że to był stan wojenny, wrócił dopiero następnego dnia. Bez misia.”
„Z domu rodzinnego wyniosłam zamiłowanie do pieczenia ciast. W każde święta piekę olbrzymiego makowca z 60 jaj”. Gdy poprawia kaszmirowy sweterek, z torebki wypada jej ceramiczny słonik. „To prezent od mojego syna.” Nie chce mówić o niedawnym rozwodzie. „Coś się kończy, żeby coś mogło się zacząć” – stwierdza filozoficznie. Umawiamy się na następny dzień, ma pokazać mi swoje pełne bibelotów mieszkanie na Saskiej Kępie. „Ten gobelin przywiozłam z Mozambiku. To prezent od tamtejszego szamana. Stół w jadalni wykonał zaprzyjaźniony stolarz”.
Uwielbia zwijać się w kłębek na kanapie, z filiżanką dobrej książki i kawą. W wolnym czasie robi przetwory na zimę. „Tu niedaleko jest lasek pełen grzybów”. „Nie potrzebuję wiele, jestem minimalistką" - dodaje. Od pięciu lat jeżdżę tym samym Mercedesem CL600. Mój partner śmieje się ze mnie, że w lodówce mam tylko światło i sery.”